wtorek, 27 września 2016

Prolog


   Niebo pokryły gęste, szare chmury, które niczym betonowy mur, skutecznie odgrodził świat od niebiańskiej kuli zwanej słońcem. Żaden promień nie był wstanie się przebić, a przez to panujący w górze mrok, z majestatem roztaczał na ziemi swą wytworną szatę ciemności. Nawet liście na drzewach nie śmiały się poruszać, ponieważ zazwyczaj przygrywający im wiatr, zdążył zamilknąć na długo przed nimi.
   Cały ten klimat niósł ze sobą jakąś, podejrzliwie niepokojącą aurę, a przez to również otoczenie zyskało dość surowy charakter. Wszystkie te oznaki niewątpliwie zwiastowały deszcz, może i nawet burze. Mimo to , ja zamiast skrzywić się z niesprzyjającej pogody, patrząc w górę entuzjastycznie się uśmiechałam.
- Spójrz mistrzu Ran, oni znowu mnie szukają ! – powiedziałam z nadzieją przenosząc wzrok na idącego tuż za mną mężczyznę.
Ranmaru pokiwał zaprzeczając głową i już chciał zagasić mój zapał jakąś złośliwą ripostą, ale widząc ten błysk w moich oczach, ugryzł się w język i tylko głośno westchnął.
- Być może Hoshi, być może…
   Doskonale rozumiałam znużenie mojego przyjaciela, w końcu wałkowaliśmy ten temat za każdym razem gdy miało padać, ale ja miałam swoje powody, w dodatku w pełni uzasadnione. Może, więc zacznijmy od początku chodź i tak nie oczekuje, że wszyscy to zrozumieją…
     
                                                                  *****

   Teoretycznie pochodzę z Wioski Ukrytej Trawy, tam przez pewien czas ‘’dorastałam”, ale rzecz jasna nie w bezpiecznym rodzinnym gniazdku, no bo jako podrzutek, nie zasługiwałam na prawdziwy domek. Takie dzieciaki jak ja, trafiają zwykle do sierocińców, których idea możecie mi wierzyć jest skrajnie daleka od definicji prawdziwej miłości. Oczywiście zdarzały się adopcje, ale tylko tym… ‘’normalnym”. Kiedy nie mieścisz się w tej kategorii, wszystkie okna do lepszego świata zostają dla ciebie zamknięte. Dla mnie w szczególności i to głownie z powodu moich dość upiornych oczu. Czarne białka, a w środku nich białe tęczówki z równie czarnymi co białka żrenicami. Intrygujące połączenie barw, którego efektem było do głębi wręcz przenikliwe spojrzenie. Posiadam bowiem niezwykłe Kekei Genakai, które rzeczywiście reprezentują odmieńca o wyjątkowo bestialskiej naturze. Jednak psychopatyczne instynkty ujawniły się dopiero później, a mimo to chyba od samego początku krążyła wokół mnie pewnego rodzaju aura śmierci, którą moi rówieśnicy zdaje się niewątpliwie dostrzegali. Zresztą nie tylko oni, bo wszyscy ludzie wokół mnie, a nawet zwierzęta trzymali się na dystans.
   Miałam, więc zaszczyt przyjrzeć się samotności od środka i muszę przyznać, że to chyba jedno z najgorszych doświadczeń. Tkwiłam w tym pustym, zimnym wnętrzu dostatecznie długo by zrozumieć ile warte są uczucia i jak ważne jest poczucie bliskości z drugą osobą. Dlatego gdy zawsze zagłębiałam się we własne odbicie dostrzegałam wyłącznie zagubioną duszę, która trafiła tu przez przypadek… - Musiała zajść jakaś pomyłka…przecież moje miejsce jest gdzie indziej… - powtarzałam sobie często - …Tak, z pewnością… Wkrótce na pewno mnie odnajdą… a wtedy już nic nas nie rozdzieli… - Śmieszne i żałosne, że myśli dziecięcego umysłu są do głębi spaczone przez nieskalaną dozę łatwowierności. Oczywiście wynikało to głównie z braku tej podstawowej porcji miłości, której życie bezwzględnie mi poskąpiło. Lecz moje łapczywe serduszko nie zamierzało się poddać i jak gdyby nic, skutecznie wybijało rytm wewnętrznej pustce. Lepiej karmić dusze złudzeniami i czuć cokolwiek, niż stracić resztki pozytywnych emocji, które są jak ostatni promyk światła, nie pozwalający ci do reszty zatracić się w mroku.
   Kiedy myślałam o rodzicach, zawsze ufałam, że nasza rozłąka nie była spowodowana efektem odrzucenia wynikającym z ich strony. Czułam, że ich śmierć również nie wchodziła w grę. To musiał być więc, niezwykle ważny powód skoro nawet przez chwilę, nasze losy nie miały prawa być ze sobą związane.
   Chodź każdego dnia równie mocno wierzyłam, że kiedyś na pewno dojdzie do naszego spotkania… w głębi duszy przyswoiłam sobie skutki uboczne fałszywej nadziei. Cholernie boli zwłaszcza w przypadkach gdy dowiadujesz się czym jest rozczarowanie. Marzenie którego tak uparcie bronisz, może okazać się zwykłym kłamstwem lub po prostu… przenigdy się nie spełnić. To tak jak próba odnalezienia zagubionej łzy, która postanowiła ukryć się w deszczowej chmurze. Jeśli nie złapiesz jej w chwili gdy niebo zaczyna płakać… wtedy tracisz ją na zawsze.
   Gdy nieco podrosłam ludzie z sierocińca od razu wyznali mi całą prawdę. Otóż, okazało się że nie byłam niemowlakiem z przeszłością, bo w pewien deszczowy dzień zostałam najzwyczajniej w świecie podrzucona pod mury pewnej świątyni. Lecz na tym nie kończy się moja przygoda. Gdy tylko jeden z mnichów ujrzał moje oczy oraz jeszcze dość rzadkie szkarłatne włosy, uznał że jestem najpewniej jakimś ‘’potomkiem Demona’’ w ludzkiej skórze. Nie pozwolił więc, by ktoś taki jak ja przekroczył choćby przez próg tak pobożnego miejsca. Niestety jego religia nie pozwalała na zabijanie (nawet istot ‘’ciemności’’) i jako, że był człowiekiem głębokiej wiary, uznał że najlepiej będzie jak kto inny zadecyduje o moim dalszym losie.
   Tak oto, znalazłam się w sierocińcu. Później jedynym pocieszeniem wynikającym z tej całej farsy, okazała się być znaleziona opaska Amegakure, którą ja oczywiście odkąd tylko pamiętam, zawsze w pełni nadziei przepasam sobie na czole. Doszłam do wniosku, że osoba lub osoby które mnie porzuciły, najwidoczniej chciały bym znała miejsce swojego pochodzenia… albo po prostu ktoś chciał w ten sposób nieco zagłuszyć towarzyszące mu t tamtej chwili wyrzuty sumienia. Jakkolwiek by nie było, przynajmniej wiem na pewno, że moja przeszłość niechybnie jest związana z Wioską Ukrytą w Deszczu. Zyskując ten jedyny i jakże niepewny punkt odniesienia, mimo wszystko obiecałam sobie wtedy, że kiedyś odkryje swoją przeszłość, bez względu na to jak bardzo przerażająca mogłaby się okazać.
   Jakiś czas później, w wieku już ośmiu lat, pewien incydent sprawił ,że musiałam uciec z wioski w której dorastałam. Dopełniło się bowiem to, czego ludzie już od samego początku tak słusznie się obawiali. Zarówno ja, jak i oni mieli okazje przekonać się o wielkiej, a zarazem przerażającej potędze jaką skrywają moje oczy. Dopuściłam się wtedy straszliwej zbrodni, ale zaręczam wszystkich że działałam wyłącznie w samoobronie. Jednak jakkolwiek właściwe pobudki by mną nie kierowały, odebranie komuś życia nigdy nie znajdzie usprawiedliwienia, a już na pewno nie w oczach bezlitosnego prawa.
   Trójka młodocianych oprawców postanowiła zabawić się w katów, zapominając przy tym że za każdy niecny występek, prędzej czy później musi spotkać cię kara. Zarówno więc oni, jak i shinobi, którzy wyruszyli za mną w pogoń, spotkał ten sam los… wszyscy bez wyjątku zginęli z mojej ręki. Byłam przerażona. Wszystko wokół zbroczone było we krwi, lecz nie tylko ich, ale również mojej własnej. Najdziwniejsze było jednak to, że od samego początku tej całej masakry, towarzyszyło mi głębokie poczucie chorej fascynacji w odniesieniu do szkarłatnej cieczy. Byłam zagubiona. Nie wiedząc co powinnam dalej począć, zdałam się na instynkt. Niemy głos, mocno przytłumionego rozsądku kazał mi biec. Lecz nie sposób daleko umknąć gdy posiadasz sparaliżowane strachem nóżki ośmioletniej dziewczynki. Wata zamiast dolnych kończyn, postawiła mnie na z góry przegranej pozycji. Po wykonaniu zaledwie kilkunastu niezdarnych kroków, upadłam twardo na ziemie i już nie miałam siły się podnieść. Czekając na ten mój niechybnie zbliżający się koniec, zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego…
   Ktoś pochylił się nade mną przyglądając mi się badawczo. Niezwykle przystojny brunet, o ciemnozielonych oczach które świdrowały mnie na wylot. W tym na pozór ostrym spojrzeniu, kryła się wielka wyrozumiałość, ale po nią jeszcze większy smutek, który za wszelką cenę pragnął ukryć przed światem. Poczułam jak żal ściska mi serce. Myśląc, że to jeden z tych shinobi, którzy mieli mnie schwytać, nie mając już nic do stracenia, resztkami sił odrzekłam : „Błagam… Tylko zabij mnie szybko”. Po tych słowach straciłam przytomność.
   To miał być sen wieczny, który nie przewiduje żadnych powrotów. Szczególnie w przypadku kiedy bohater tego snu kurczowo trzyma się fantazji, żeby już nigdy więcej się nie obudzić. Lecz jakie to ma w ogóle znaczenie, w starciu z samą śmiercią, która nie bacząc na moje histeryczne sprzeciwy i tak odesłała mnie na ziemie z kwitkiem.
   Ona nie pozwoliła mi umrzeć, bo On postanowił mnie uratować…
   Ranmaru – młody mężczyzna, który tak samo jak ja był zagubiony w otaczającym go świecie. Nukenin, shinobi kalsy S pochodzący z Kraju Wody. Ktoś, kto zdecydował się mnie ocalić. Nie musiał wcale tego robić, ale dobrowolnie dokonał wyboru, tym samym dopisując kilka kolejnych rozdziałów mego nędznego żywota. Chodź mój los ważył się w jego dłoniach, to ja wiem, że ostatecznie to przeznaczenie przechyliło szale na swoją stronę.
   Na początku intencje jakie nimi kierowały nie były do końca uczciwe. Chciał mnie wykorzystać, by wreszcie samemu móc się uwolnić od problemu jaki przyszło mu dźwigać niemal od urodzenia. Poczułam się zdradzona, ale w końcu zawarliśmy układ, który połączył nasze pierwsze, wspólne więzi. Nasze wstępne relacje uczeń-mistrz, bardzo szybko pokazały nam czym tak naprawdę jest zaufanie. Przez te siedem lat ciągłego polegania na sobie, narodziło się wiele wspaniałych uczuć, które posklejały nas ze sobą już chyba na zawsze. Oczywiście bywało różnie. Czasami nie sposób od razu dojść do porozumienia, ale koniec końców, nawet po kilku dniach jakiejś kłótni i tak przyszło nam się dogadać. Jedyna granica, która nas rozdzielała to wyznaczony przez Rana obszar przyjaźni. Święta ziemia, której nie miałam prawa przekroczyć. Konsekwencje takiej próby mogły zaprzepaścić wszystko. Nawet teraz kiedy już nieco dojrzałam, postanowiłam, że nie będę kusić losu i uszanuje wolę mojego mistrza. Jego zdanie miało dużo większą wartość niż ta wypalająca tęsknota, która z czasem w końcu zgaśnie. Bo ogień bez powietrza, nie ma prawa przetrwać.


                                                                     *****

   Nagle gwałtownie przystanęłam, odwracając się do tyłu by obdarzyć Ranmaru tym głębokim, szczerym i pełnym podziwu spojrzeniem. Szedł dumnie wyprostowany, ze wzrokiem błądzącym gdzieś po szarej warstwie obłoków.
   Jak zwykle wyglądał wspaniale. Rozpięta do połowy kurtka z brązowej skóry była mocno dopasowana i przez to dość szczególnie zwracała uwagę na dobrze zbudowaną sylwetkę. Włosy sterczały na wszystkie strony, a kilkudniowy zarost tylko dodawał mu uroku. Przypięta do pasa kusurigama, odbijała się bezdźwięcznie o prawą nogę, w rytm stawianych przez niego kroków. Jego ulubiona broń, a zarazem jedyna pamiątka wyniesiona z rodzinnego kraju, bo zarówno opaska shinobi, jak i wszystkie wspomnienia, porzucił dawno temu, w chwili gdy postanowił odejść z Kirigakure.
   Wracając do postaci Rana, to osobiście szkoda mi tych wszystkich dam, które uległy pod wpływem jego nieodpartych wdzięków. Każdej z nich pozostawało jakże piękne wspomnienie chwili pełnej intymnych uniesień oraz jakże bolesne doświadczenie złamanego serca. To nie tak, że był on zimnym draniem, pozbawionym uczuć, tylko wręcz przeciwnie. Ranmaru wiedział czym jest przywiązanie – to silne połączenie, które spaja ze sobą ludzi na dłużej. On po prostu nigdy nie doświadczył i nie wierzył, że istnieje coś takiego jak miłość.
- Przestań Hoshi – powiedział smutno przechodząc obok mnie.
   Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że znowu wytrzeszczałam w zachwycie oczy, a ponadto miałam do połowy rozdziawione usta. Musiałam wyglądać dosyć tępo. Uderzyła się otwartą dłonią w czoło, ganiąc się w ten sposób za swoją bezmyślność. Ostatnio jestem niczym żywy przykład, esencji ludzkiej głupoty.
   Dogoniłam Ranmaru zrównując z nim kroku.
- Dzisiaj też śpimy pod gołym niebem ? – spytałam zaczepnie.
   Mój mistrz westchnął.
- Wiesz przecież dobrze. Jeśli do zmroku niczego nie znajdziemy, to ostatecznie wtedy zostaje nam ziemia.
- Spoko – skwitowałam tylko, a w duchu niemalże krzyczałam z radości. Już nie mogłam się doczekać, kolejnej świeżo upieczonej opowieści Ranmaru w towarzystwie miliona gwiazd i wesoło tańczących płomieni ogniska.
  Krotką chwile szliśmy w milczeniu, dopóki mistrz Ran nie przystanął. Rzuciłam na niego pytające spojrzenie.
- Co jest ?
- Słuchaj Hoshi – zaczął ostrożnie- Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę o twoim pochodzeniu ?
- Tak – odparłam niepewnie – ale czemu pytasz ?
- Po naszej ostatniej wizycie w kraju Deszczu, natrafiłem na pewien trop i … - mój mistrz nie zdążył dokończyć, bo na raz zalałam go potokiem pytań.
- Naprawdę coś wiesz !? Oni żyją? Gdzie teraz są, Ran? Chyba ze mnie nie żartujesz? To wspaniale, musimy szybko…
- Dosyć Hoshi ! – rzucił ostro Ranmaru, obdarzając mnie przy tym karcącym spojrzeniem. Mimowolni skuliłam się pod jego wzrokiem, a on ciągnął dalej podniesionym głosem – Właśnie dlatego nic ci nie mówiłem! Zbyt dobrze znam twoją reakcje kiedy poruszamy ten temat. Nie chciałem budzić w tobie nowych nadziei, bo później zbyt głęboko przeżywasz ewentualne rozczarowania.
   Poczułam się zażenowana, a mój entuzjazm przygasł równie szybko jak się pojawił.
- Przepraszam mistrzu Ran – bąknęłam cicho nie patrząc mu w oczy.
   Ranmaru potarł dłonią twarz i wziął głęboki oddech.
- To ja nie powinienem się unosić – pokręcił głową niepocieszony – po prostu nie chce byś znowu cierpiała z powodu kolejnej fałszywej teorii. Lecz tym razem natrafiłem na dość wiarygodne informacje, które doprowadziły mnie do poszczególnych osób.
   Drgnęłam na te słowa, podnosząc na niego wzrok z zupełnie nowym błyskiem. Chciałam zapytać kogo ma na myśli, ale on wyprzedził mnie już gotową odpowiedzią.
- Na razie pozostawię to w tajemnicy, zgoda. Przynajmniej do czasu aż osobiście tego wszystkiego nie sprawdzę.
   Uśmiechnął się do mnie czule, kładąc mi swoją dłoń na ramieniu.
- Nie łam się młoda. To dla twojego dobra, wiesz przecież. Jestem po twojej stronie.
   Myślałam, że się za chwile rozpłacze, więc z całych sił przytuliłam się do sylwetki mojego przyjaciela. Ranmaru był przyzwyczajony do tych moich szczególnie emocjonalnych wywodów, dlatego bez słowa sprzeciwu o odwzajemnił uścisk jakiego w tym momencie desperacko potrzebowałam. Na dłuższą chwile zniknęłam w niedźwiedzim chwycie o ponad głowę wyższego ode mnie Rana. Lecz dzięki temu oszczędziłam sobie kilku kolejnych godzin podtapiania się w olbrzymiej fali wzbierającego smutku.
   Nagle poczułam jak ciało Ranmaru sztywnieje, więc ze zdziwieniem podniosłam głowę do góry. W jego oczach czaił się niewypowiedziany żal. Wyrwałam się z jego objęć, by móc spojrzeć w tym samym kierunku. Ja również na moment zamarłam.
   Na pustej do tej pory ścieżce pojawiła się jakaś tajemnicza, dziwnie wyglądająca postać.
   Ubrana była na czarno. Długie włosy w tym samym kolorze, spływały luźno na ramiona, pokrywając się niepostrzeżenie z całym jego strojem. Twarz ukryta pod maską w antracytowe płomienie, idealnie zasłaniała jego oblicze, pozostawiając w sobie tylko dwa malutkie otworki na oczy. Sylwetka jasno wskazywała na mężczyznę, ale poza tym cała reszta informacji o nim pozostawała pod znakiem zapytania.
   Szczerze mówiąc to wyglądał raczej śmiesznie niż strasznie. Gdyby nie ostrze katany połyskujące groźnie w jego prawej dłoni pomyślałabym, że najpewniej się zgubił i lada moment spyta nas o najkrótszą drogę prowadzącą na bal maskowy. Niestety jego postawa wskazywała na coś zupełnie innego…
   Jako pierwsza otrząsnęłam się z szoku. Poprawiłam opaskę Ame i dumnie podniosłam głowę. Wyjęłam kunaia zza pasa i trwałam tak w gotowości czekając na pierwszy gest ze strony Ranmaru. Nieznajomy stał zupełnie nie wzruszenie, jakby oczekując reakcji z naszej strony.
- Mistrzu za pozwoleniem. – odrzekłam przyszykowana do ataku.
- Uciekaj – odrzekł cicho w moją stronę – Musisz uciekać.
   Zerknęłam na niego z ukosa. Chyba nie mówił poważnie? Z jego ust jeszcze nigdy nie padło tego typu polecenie. Nawet jeśli postanowił walczyć w pojedynkę, ja wciąż pozostawałam gdzieś niedaleko tak aby móc uczestniczyć w tym wszystkim z boku jako niezależny obserwator. Dezercja pod żadnym pozorem nie wchodziła w grę. Zaczęłam się zastanawiać czy faktycznie nasze oczy widzą przed sobą to samo.
- Co jest z tobą Ran? – spytałam poirytowana – Oślepłeś, czy co!? Przecież to zwykły przebieraniec. Przeciwnik jakich wielu. Rozprawie się z nim w kilka sekund, tylko pozwól mi…
- Nie masz prawa się wtrącać! – rzucił przez zaciśnięte zęby, po czym warknął dobitniej - Wynoś się z stąd natychmiast. Musisz zadbać o siebie i ocalić Akive.
- Przestań bredzić! – odparowałam z wściekłością – Nigdzie się bez ciebie nie ruszę, to po pierwsze. A po drugie to zachowujesz się tak jakby ten koleś – wskazałam niedbale ręką na postać stojącą nadal nieruchomo – był Bóg wie jakim zagrożeniem.
   Maska wcześniejszego zdecydowania w jednej chwili zniknęła. Ranmaru zaśmiał się smutno. Na jego twarzy odmalowała się rozpacz. Z błagalnym błyskiem w oczach zwrócił się w moją stronę i spróbował raz jeszcze.
- Proszę cię odejdź – rzekł łamiącym się głosem – Nie wolno ci tu teraz zostać. Słyszysz?
   W tym momencie tylko jedna myśl przychodziła mi do głowy. Mistrz Ran musiał znać tego mężczyznę.
- Zupełnie nic z tego nie rozumiem – pokręciłam energicznie głową – ale nie zostawię cię Ran. Poza tym zawarliśmy układ już zapomniałeś?
   Ranmaru westchnął zrezygnowany.
- Musisz mi coś obiecać. – stwierdził zdławionym głosem. – Zamkniesz oczy. Obiecujesz?
   Wahałam się przez dłuższą chwilę. Perspektywa ślepca podczas gdy przeciwnik stał zaledwie parę metrów dalej wydała mi się naprawdę absurdalna. Lecz skoro Ranmaru właśnie tego pragnął to nie było mowy o żadnej dyskusji. Jak sobie życzysz mistrzu, pomyślałam w końcu i kiwnęłam mu na znak, że się zgadzam.
   Rozpiął do końca skórzaną kurtkę i prawa dłonią chwycił za rękojeść kusurigamy. Drugą zaś, złapał ciągnący się po ziemi łańcuch , który był nieodzownym elementem tej broni i zakręcił go sobie pojedynczo wokół nadgarstka. Ostatni raz posłał mi ten swój łobuzerski uśmieszek, po czym z błyskiem kpiny w zielonych oczach, ruszył dzielnie w stronę czekającego nań nemezis.
   Nim jednak ich bronie starły się po raz pierwszy, ja dotrzymując danego słowa musiałam zamknąć swe oczy. W nowej roli ślepca czułam się wyjątkowo bezradna. Odgłosy uderzającej w siebie stali, budziły we mnie niepokój, który narastał w dzikim tempie bicia, pobudzonego strachem serca. Zdana na pastwę tych bezlitosnych dźwięków, mogłam już tylko błagać o jak najszybsze nadejście ciszy. Moja prośba wkrótce została wysłuchana, więc z wielką ulgą podniosłam nader ciężkie powieki. W następnej chwili szczerze tego pożałowałam.
   Ranmaru został na wylot przebity bronią swego przeciwnika.
   Gdy zamaskowany wyciągnął z niego swój miecz, mistrz Ran zatoczył się do tyłu po czym runął na ziemie plecami. Patrzyłam na to wszystko z wielkim niedowierzaniem. Przeraźliwy krzyk rozpaczy uwiązł gdzieś w gardle. Zamiast decybeli od których pękają bębenki, z moich ust wyrwał się cichy, wyjątkowo żałosny jęk.
   Nagle mężczyzna ruszył biegiem w moim kierunku, podczas gdy ja nadal stałam w tym samym miejscu, nie pojmując czy to wszystko nie jest aby snem. Chodź w tym wypadku obstawiałabym najgorszy z możliwych koszmarów. Lecz skoro tak właśnie było, to wystarczy, że zapragnę się obudzić i wtedy całe zło zniknie.
   Z całych sił próbowałam stamtąd uciec, ale nogi tak jakby wrosły mi w ziemie. Ostrze katany było umoczone we krwi. Widziałam spływające, szkarłatne krople, które z każdym jego krokiem, bezdźwięcznie uderzały o trawę. Zyskałam pewność, że to nie był sen. Miecz trzymany w jego prawej dłoni był zdecydowanie zaciśnięty. Wiedziałam już co nastąpi za chwilę. Powinnam zacząć uciekać lub co najmniej przygotować się do obrony, a ja zamiast tego stałam jak sparaliżowana.
   Gdy się wreszcie ocknęłam, było już za późno. Straciłam jedyną szanse na ucieczkę, więc pozostało mi czekać. Przełknęłam głośno ślinę, nie śniąc nawet mrugnąć. Przez ułamek sekundy ujrzałam jeszcze czerwony błysk z jednego z otworów w masce i nagle… mój niedoszły oprawca najzwyczajniej w świecie przebiegł tuż obok, tak po prostu mnie omijając.
   Oczy miałam szeroko otwarte ze zdumienia i stałam tak przez chwile niczego nie rozumiejąc. Spodziewałam się śmierci, mocnego pchnięcia mieczem bądź utraty przytomności od ciosu w głowę… ale zmiłowanie? Litość ze strony mordercy uznałam wręcz za niewiarygodne.
   Z powrotem na ziemie sprowadził mnie jęk. Słaby dobrze znany mi głos z trudem wołał mnie po imieniu. To był Ranmaru. Co za ulga mieć pewność, że jednak żyje. Gdy widziałam jak tamto ostrze na wylot przeszywa jego pierś, byłam pewna, że on… ale na szczęście to wszystko nie prawda. Kolejne fałszywe urojenie stworzone przez wielką troskę powodowaną w strachu przed utratą Rana.
   Nie zważając już zupełnie na nic, co sił w nogach pobiegłam do leżącego na trawie Ranmaru.
- Nie – szepnęłam do siebie, cofając się o krok w tył – To niemożliwe.
  Widok mego przyjaciela skąpanego w szkarłacie, całkowicie pozbawił mnie złudzeń. Niegdyś śnieżnobiały podkoszulek był do połowy skalany czerwienią, a jego obie dłonie nasączone błękitem czakry, z całej siły dociskały do brzucha próbując chodź trochę spowolnić krwawienie. Na nic się to jednak zdało, bo z otwartej rany nadal sączyła się krew, pozostawiając dość płytką, lecz wyraźnie naznaczoną kałużę.
  W pierwszej chwili chciałam uciec, ale jego stanowczy głos przywrócił mnie do porządku.
- Zostań ze mną Hoshi – odrzekł zupełnie jakby odkrył moje nieczyste zamiary.
  Uklękłam przy nim bez wahania, karcąc się w duchu za moją chwilową niepoczytalność. Szybko się jednak opamiętałam, ale dopiero teraz skojarzyłam ze sobą wszystkie fakty. K R E W. Przecież to tylko krew, czyli moja główna specjalność. Ten początkowy szok całkowicie pozbawił mnie myślenia. Kto lepiej niż ja potrafi zatamować krwotoki i uratować bądź zgładzić ludzkie życie? No właśnie nikt… oprócz mnie.
   Chwyciłam do ręki przypiętego wcześniej do pasa kunia. Przyłożyłam ostrze do środka drugiej dłoni z zamiarem przecięcia skóry, lecz nie zdążyłam nic zrobić bo dłoń Rana stanowczo mnie powstrzymała. Patrzyłam na niego pytająco.
- Nie rób tego Hoshi – skrzywił się znacząco z bólu – Miecz był zatruty.
- Ale ja…
- To na nic. Już nic więcej nie rób, proszę. – oczy miał nieco rozbiegane, ale mówił łagodnie i zdecydowanie – Po prostu mnie wysłuchaj.
   Nic nie powiedziałam, chodź fala sprzeciwu targająca umysł i ciało cały czas znosiła mnie na brzeg własnych przekonań. Myślałam, że z bólu pęknie mi serce, bo jego decyzja była świadomym wyrokiem. Lecz ostatecznie się podporządkowałam. Od początku żyłam w zgodzie z jego wolą, więc nawet w tak drastycznym wypadku musiałam to uszanować.
   Kunai z cichym brzękiem wylądował na trawie, a ja swoje lekko drżące ręce, położyłam na wciąż błękitnych dłoniach Ranmaru. Uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Odwzajemniłam ten gest dosyć niezdarnie, bo resztkami silnej woli podtrzymywałam się od płaczu.
- Dziękuje ci Hoshi. – zaczął ostrożnie dobierając słowa – Tych siedem lat razem to najlepszy czas w moim życiu. Przy tobie odnalazłem spokój. Lecz przede wszystkim jestem ci wdzięczny, że zdecydowałaś się na Akive. Wiem o jego chłodnym stosunku do ciebie i przez to od tamtej pory często robiłem sobie wyrzuty…
   Na chwile zawiesił głos oraz przymknął powieki. Pewnie przywoływał obrazy z przeszłości, ale w tamtej chwili nie śmiałam go o to zapytać.
- Wykorzystałem cię Hoshi. – mówił bardzo rzeczowym tonem – Wcale nie musiałaś tego robić, a ty bez słowa skargi podniosłaś ciężar, którego ja nie potrafiłem już dłużej dźwigać…
- Nie mów tak Ran. – skarciłam go cicho – Mój dług wdzięczności wobec ciebie sięga dużo dalej niż te lata spędzone z Akivą.
   Ranmaru uśmiechnął się leciutko i spojrzał na mnie ze szczerym politowaniem. W zielonych oczach tańczyły wesołe błyski.
- Prawdziwi shinobi honoru w tych czasach to gatunek zagrożony wyginięciem. – stwierdził z przekonaniem – Wrodzona skromność zapewne jest nie lada atutem, ale… prawdziwa wielkość ukrywa się tylko w perwersji. Zapamiętaj to sobie raz jeszcze.
   Mimo woli obdarzyłam go spontanicznym uśmiechem. Mistrz Ran powtarzał mi te słowa wręcz nieprzyzwoicie często, a ja wszakże nie obdarzałam ich dość szczególnym zainteresowaniem. Mój oporny umysł raczył zauważyć je dopiero teraz. W chwili gdy całą duszą słyszę ich lekką tonacje, jestem w stanie zrozumieć głęboki sens tego epiforycznego przekazu. Zbuntowana podświadomość przestaje zważać na cokolwiek i wpaja mi ten przekaz prosto do głowy, tak aby został ze mną już na zawsze.
- Mam nadzieję, że kiedyś odnajdziesz rodziców, albo to oni znajdą ciebie. – odrzekł zaciskając swoją pełną czakry dłoń na mojej – Jestem pewien również, że spotkasz w życiu miłość i zapełnisz pustkę, z którą mi niestety…
   Nagle dopadł go intensywny atak kaszlu. Krople śliny tryskające z jego ust jak z fontanny, szybko zostały zbroczony szkarłatem. Byłam przerażona. Mimo wcześniejszych sprzeciwów Ranmaru, chciałam już złamać jego wolę i rzucić się mu z pomocą, ale kaszel jak na złość zdecydował się ustąpić.
   Tym razem jednak nie wytrzymałam. Pozwoliłam by dotąd wstrzymywany żal, teraz z całą mocą zalał mi policzki. Moje czerwone jak ogień łzy. Krwawe łzy.
- Ranmaru… Błagam… - zaczęłam szlochać przejmująco - …Nie zostawiaj nas!
- Poradzicie sobie… - sięgnął ręką do mojego policzka - … a jeśli w przyszłości spotkasz naszego przyjaciela… to odśwież mu pamięć i powołaj się na przysięgę, którą ze mną zawarł. Przekaż mu też…. że się jednak pomylił. – uśmiechnął się z satysfakcją by niemal od razu powrócić do grymasu bólu. – On ci na pewno… pomoże.
   Czułam, że to już chyba koniec. Jego oddech z każdą sekundą stawał się coraz płytszy, a pełne blasku spojrzenie, powoli, lecz nieuchronnie gasło. Ręce pokryte błękitem czakry teraz już tylko mieniły się bladym światłem, które nie było już wstanie przesłonić widoku dłoni umalowanej krwią. Posoka płynąca pod ciałem Rana, tylko wezbrała na objętości w ciągu tych zaledwie kilku minut. Wraz z krwią, jego życie nie odwołanie ulatywało na zewnątrz. Natomiast siejąca spustoszenie w organizmie trucizna tylko przypieczętowała jego rychłe spotkanie ze śmiercią.
- Zaopiekuj się Akivą… - w jego zdławionym głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta prośby - …On ma już tylko ciebie…
   Zielone oczy Rana nieprzytomnie błądziły po niebie, by jeszcze na chwile objąć moje oblicze. Jego ręka trzymająca mnie wcześniej za policzek powoli opadła. Z jego ust pociekła czerwona strużka.
- Jeśli ty go teraz zostawisz … Wtedy on już do końca utraci wiarę w ludzi… - na jego twarz wstąpiła dziwna błogość, a wzrok powędrował gdzieś ponad moją głową, ostatkiem sił więc rzekł – Nie… zapominaj… że należycie… do siebie.


   Tamtego dnia Ranmaru umarł, a niebo znowu zaczęło płakać…


                                                                 ******

Cześć, mam nadzieję, że prolog wam się spodobał. Przyznam, że od początku trochę się bałam czy nie przesadziłam z jego dość niepokojącą długością. Prolog jakby nie patrzeć to tylko krótkie wprowadzenie do historii, która swój dalszy ciąg powinna odnaleźć w bardziej wyczerpujących rozdziałach. Patrząc jednak z perspektywy głównego wątku mojego opowiadania, nie mogłam się teraz nie rozpisać. Póżniej miałabym kłopot z uzupełnianiem tekstu, który opisuje wydarzenie jednego z najważniejszych przełomów w życiu Hoshi. Śmierć Ranmaru to przełom. Strata tak bliskiej dla niej osoby jest równoznaczna z końcem, ale i początkiem. Pierwszy rozdział który pojawi się pewnie za jakiś tydzień, będzie już dwa lata później po tym wydarzeniu. Nie piszę już nic więcej na ten temat bo nikt nie lubi spoilerów. Liczę więc na szczere komentarze i zapraszam na kolejny post. 

PS. W akcji prologu moja bohaterka ma dopiero 15 lat, czyli w pierwszym rozdziale ( czyli dalszym ciągu ) będzie miała już siedemnaście lat.  






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz