Niebo pokryły gęste, szare chmury, które niczym betonowy mur,
skutecznie odgrodził świat od niebiańskiej kuli zwanej słońcem.
Żaden promień nie był wstanie się przebić, a przez to panujący
w górze mrok, z majestatem roztaczał na ziemi swą wytworną szatę
ciemności. Nawet liście na drzewach nie śmiały się poruszać,
ponieważ zazwyczaj przygrywający im wiatr, zdążył zamilknąć na
długo przed nimi.
Cały ten klimat niósł ze sobą jakąś, podejrzliwie niepokojącą
aurę, a przez to również otoczenie zyskało dość surowy
charakter. Wszystkie te oznaki niewątpliwie zwiastowały deszcz,
może i nawet burze. Mimo to , ja zamiast skrzywić się z
niesprzyjającej pogody, patrząc w górę entuzjastycznie się
uśmiechałam.
-
Spójrz mistrzu Ran, oni znowu mnie szukają ! – powiedziałam z
nadzieją przenosząc wzrok na idącego tuż za mną mężczyznę.
Ranmaru
pokiwał zaprzeczając głową i już chciał zagasić mój zapał
jakąś złośliwą ripostą, ale widząc ten błysk w moich oczach,
ugryzł się w język i tylko głośno westchnął.
- Być może Hoshi, być może…
Doskonale
rozumiałam znużenie mojego przyjaciela, w końcu wałkowaliśmy ten
temat za każdym razem gdy miało padać, ale ja miałam swoje
powody, w dodatku w pełni uzasadnione. Może, więc zacznijmy od
początku chodź i tak nie oczekuje, że wszyscy to zrozumieją…
*****
Teoretycznie pochodzę z Wioski Ukrytej Trawy, tam przez pewien
czas ‘’dorastałam”, ale rzecz jasna nie w bezpiecznym
rodzinnym gniazdku, no bo jako podrzutek, nie zasługiwałam na
prawdziwy domek. Takie dzieciaki jak ja, trafiają zwykle do
sierocińców, których idea możecie mi wierzyć jest skrajnie
daleka od definicji prawdziwej miłości. Oczywiście zdarzały się
adopcje, ale tylko tym… ‘’normalnym”. Kiedy nie mieścisz się
w tej kategorii, wszystkie okna do lepszego świata zostają dla
ciebie zamknięte. Dla mnie w szczególności i to głownie z powodu
moich dość upiornych oczu. Czarne białka, a w środku nich białe
tęczówki z równie czarnymi co białka żrenicami. Intrygujące
połączenie barw, którego efektem było do głębi wręcz
przenikliwe spojrzenie. Posiadam bowiem niezwykłe Kekei Genakai,
które rzeczywiście reprezentują odmieńca o wyjątkowo
bestialskiej naturze. Jednak psychopatyczne instynkty ujawniły się
dopiero później, a mimo to chyba od samego początku krążyła
wokół mnie pewnego rodzaju aura śmierci, którą moi rówieśnicy
zdaje się niewątpliwie dostrzegali. Zresztą nie tylko oni, bo
wszyscy ludzie wokół mnie, a nawet zwierzęta trzymali się na
dystans.
Miałam,
więc zaszczyt przyjrzeć się samotności od środka i muszę
przyznać, że to chyba jedno z najgorszych doświadczeń. Tkwiłam w
tym pustym, zimnym wnętrzu dostatecznie długo by zrozumieć ile
warte są uczucia i jak ważne jest poczucie bliskości z drugą
osobą. Dlatego gdy zawsze zagłębiałam się we własne odbicie
dostrzegałam wyłącznie zagubioną duszę, która trafiła tu przez
przypadek… - Musiała zajść jakaś pomyłka…przecież
moje miejsce jest gdzie indziej… - powtarzałam
sobie często - …Tak, z pewnością… Wkrótce na pewno mnie
odnajdą… a wtedy już nic nas nie rozdzieli… -
Śmieszne i żałosne, że myśli dziecięcego umysłu są do głębi
spaczone przez nieskalaną dozę łatwowierności. Oczywiście
wynikało to głównie z braku tej podstawowej porcji miłości,
której życie bezwzględnie mi poskąpiło. Lecz moje łapczywe
serduszko nie zamierzało się poddać i jak gdyby nic, skutecznie
wybijało rytm wewnętrznej pustce. Lepiej karmić dusze złudzeniami
i czuć cokolwiek, niż stracić resztki pozytywnych emocji, które
są jak ostatni promyk światła, nie pozwalający ci do reszty
zatracić się w mroku.
Kiedy
myślałam o rodzicach, zawsze ufałam, że nasza rozłąka nie była
spowodowana efektem odrzucenia wynikającym z ich strony. Czułam, że
ich śmierć również nie wchodziła w grę. To musiał być więc,
niezwykle ważny powód skoro nawet przez chwilę, nasze losy nie
miały prawa być ze sobą związane.
Chodź
każdego dnia równie mocno wierzyłam, że kiedyś na pewno dojdzie
do naszego spotkania… w głębi duszy przyswoiłam sobie skutki
uboczne fałszywej nadziei. Cholernie boli zwłaszcza w przypadkach
gdy dowiadujesz się czym jest rozczarowanie. Marzenie którego tak
uparcie bronisz, może okazać się zwykłym kłamstwem lub po
prostu… przenigdy się nie spełnić. To tak jak próba
odnalezienia zagubionej łzy, która postanowiła ukryć się w
deszczowej chmurze. Jeśli nie złapiesz jej w chwili gdy niebo
zaczyna płakać… wtedy tracisz ją na zawsze.
Gdy
nieco podrosłam ludzie z sierocińca od razu wyznali mi całą
prawdę. Otóż, okazało się że nie byłam niemowlakiem z
przeszłością, bo w pewien deszczowy dzień zostałam
najzwyczajniej w świecie podrzucona pod mury pewnej świątyni. Lecz
na tym nie kończy się moja przygoda. Gdy tylko jeden z mnichów
ujrzał moje oczy oraz jeszcze dość rzadkie szkarłatne włosy,
uznał że jestem najpewniej jakimś ‘’potomkiem Demona’’ w
ludzkiej skórze. Nie pozwolił więc, by ktoś taki jak ja
przekroczył choćby przez próg tak pobożnego miejsca. Niestety
jego religia nie pozwalała na zabijanie (nawet istot ‘’ciemności’’)
i jako, że był człowiekiem głębokiej wiary, uznał że najlepiej
będzie jak kto inny zadecyduje o moim dalszym losie.
Tak
oto, znalazłam się w sierocińcu. Później jedynym pocieszeniem
wynikającym z tej całej farsy, okazała się być znaleziona opaska
Amegakure, którą ja oczywiście odkąd tylko pamiętam, zawsze w
pełni nadziei przepasam sobie na czole. Doszłam do wniosku, że
osoba lub osoby które mnie porzuciły, najwidoczniej chciały bym
znała miejsce swojego pochodzenia… albo po prostu ktoś chciał w
ten sposób nieco zagłuszyć towarzyszące mu t tamtej chwili
wyrzuty sumienia. Jakkolwiek by nie było, przynajmniej wiem na
pewno, że moja przeszłość niechybnie jest związana z Wioską
Ukrytą w Deszczu. Zyskując ten jedyny i jakże niepewny punkt
odniesienia, mimo wszystko obiecałam sobie wtedy, że kiedyś
odkryje swoją przeszłość, bez względu na to jak bardzo
przerażająca mogłaby się okazać.
Jakiś czas później, w wieku już ośmiu lat, pewien incydent
sprawił ,że musiałam uciec z wioski w której dorastałam.
Dopełniło się bowiem to, czego ludzie już od samego początku tak
słusznie się obawiali. Zarówno ja, jak i oni mieli okazje
przekonać się o wielkiej, a zarazem przerażającej potędze jaką
skrywają moje oczy. Dopuściłam się wtedy straszliwej zbrodni, ale
zaręczam wszystkich że działałam wyłącznie w samoobronie.
Jednak jakkolwiek właściwe pobudki by mną nie kierowały,
odebranie komuś życia nigdy nie znajdzie usprawiedliwienia, a już
na pewno nie w oczach bezlitosnego prawa.
Trójka młodocianych oprawców postanowiła zabawić się w katów,
zapominając przy tym że za każdy niecny występek, prędzej czy
później musi spotkać cię kara. Zarówno więc oni, jak i shinobi,
którzy wyruszyli za mną w pogoń, spotkał ten sam los… wszyscy
bez wyjątku zginęli z mojej ręki. Byłam przerażona. Wszystko
wokół zbroczone było we krwi, lecz nie tylko ich, ale również
mojej własnej. Najdziwniejsze było jednak to, że od samego
początku tej całej masakry, towarzyszyło mi głębokie poczucie
chorej fascynacji w odniesieniu do szkarłatnej cieczy. Byłam
zagubiona. Nie wiedząc co powinnam dalej począć, zdałam się na
instynkt. Niemy głos, mocno przytłumionego rozsądku kazał mi
biec. Lecz nie sposób daleko umknąć gdy posiadasz sparaliżowane
strachem nóżki ośmioletniej dziewczynki. Wata zamiast dolnych
kończyn, postawiła mnie na z góry przegranej pozycji. Po wykonaniu
zaledwie kilkunastu niezdarnych kroków, upadłam twardo na ziemie i
już nie miałam siły się podnieść. Czekając na ten mój
niechybnie zbliżający się koniec, zdarzyło się coś zupełnie
nieoczekiwanego…
Ktoś pochylił się nade mną przyglądając mi się badawczo.
Niezwykle przystojny brunet, o ciemnozielonych oczach które
świdrowały mnie na wylot. W tym na pozór ostrym spojrzeniu, kryła
się wielka wyrozumiałość, ale po nią jeszcze większy smutek,
który za wszelką cenę pragnął ukryć przed światem. Poczułam
jak żal ściska mi serce. Myśląc, że to jeden z tych shinobi,
którzy mieli mnie schwytać, nie mając już nic do stracenia,
resztkami sił odrzekłam : „Błagam… Tylko zabij
mnie szybko”. Po tych słowach straciłam przytomność.
To miał być sen wieczny, który nie przewiduje żadnych powrotów.
Szczególnie w przypadku kiedy bohater tego snu kurczowo trzyma się
fantazji, żeby już nigdy więcej się nie obudzić. Lecz jakie to
ma w ogóle znaczenie, w starciu z samą śmiercią, która nie
bacząc na moje histeryczne sprzeciwy i tak odesłała mnie na ziemie
z kwitkiem.
Ona
nie pozwoliła mi umrzeć, bo On postanowił mnie uratować…
Ranmaru
– młody mężczyzna, który tak samo jak ja był zagubiony w
otaczającym go świecie. Nukenin, shinobi kalsy S pochodzący z
Kraju Wody. Ktoś, kto zdecydował się mnie ocalić. Nie musiał
wcale tego robić, ale dobrowolnie dokonał wyboru, tym samym
dopisując kilka kolejnych rozdziałów mego nędznego żywota. Chodź
mój los ważył się w jego dłoniach, to ja wiem, że ostatecznie
to przeznaczenie przechyliło szale na swoją stronę.
Na
początku intencje jakie nimi kierowały nie były do końca uczciwe.
Chciał mnie wykorzystać, by wreszcie samemu móc się uwolnić od
problemu jaki przyszło mu dźwigać niemal od urodzenia. Poczułam
się zdradzona, ale w końcu zawarliśmy układ, który połączył
nasze pierwsze, wspólne więzi. Nasze wstępne relacje uczeń-mistrz,
bardzo szybko pokazały nam czym tak naprawdę jest zaufanie. Przez
te siedem lat ciągłego polegania na sobie, narodziło się wiele
wspaniałych uczuć, które posklejały nas ze sobą już chyba na
zawsze. Oczywiście bywało różnie. Czasami nie sposób od razu
dojść do porozumienia, ale koniec końców, nawet po kilku dniach
jakiejś kłótni i tak przyszło nam się dogadać. Jedyna granica,
która nas rozdzielała to wyznaczony przez Rana obszar przyjaźni.
Święta ziemia, której nie miałam prawa przekroczyć. Konsekwencje
takiej próby mogły zaprzepaścić wszystko. Nawet teraz kiedy już
nieco dojrzałam, postanowiłam, że nie będę kusić losu i
uszanuje wolę mojego mistrza. Jego zdanie miało dużo większą
wartość niż ta wypalająca tęsknota, która z czasem w końcu
zgaśnie. Bo ogień bez powietrza, nie ma prawa przetrwać.
*****
Nagle gwałtownie przystanęłam, odwracając się do tyłu by
obdarzyć Ranmaru tym głębokim, szczerym i pełnym podziwu
spojrzeniem. Szedł dumnie wyprostowany, ze wzrokiem błądzącym
gdzieś po szarej warstwie obłoków.
Jak zwykle wyglądał wspaniale. Rozpięta do połowy kurtka z
brązowej skóry była mocno dopasowana i przez to dość szczególnie
zwracała uwagę na dobrze zbudowaną sylwetkę. Włosy sterczały na
wszystkie strony, a kilkudniowy zarost tylko dodawał mu uroku.
Przypięta do pasa kusurigama, odbijała się bezdźwięcznie o prawą
nogę, w rytm stawianych przez niego kroków. Jego ulubiona broń, a
zarazem jedyna pamiątka wyniesiona z rodzinnego kraju, bo zarówno
opaska shinobi, jak i wszystkie wspomnienia, porzucił dawno temu, w
chwili gdy postanowił odejść z Kirigakure.
Wracając do postaci Rana, to osobiście szkoda mi tych
wszystkich dam, które uległy pod wpływem jego nieodpartych
wdzięków. Każdej z nich pozostawało jakże piękne wspomnienie
chwili pełnej intymnych uniesień oraz jakże bolesne doświadczenie
złamanego serca. To nie tak, że był on zimnym draniem, pozbawionym
uczuć, tylko wręcz przeciwnie. Ranmaru wiedział czym jest
przywiązanie – to silne połączenie, które spaja ze sobą ludzi
na dłużej. On po prostu nigdy nie doświadczył i nie wierzył, że
istnieje coś takiego jak miłość.
-
Przestań Hoshi – powiedział smutno przechodząc obok mnie.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że znowu wytrzeszczałam w
zachwycie oczy, a ponadto miałam do połowy rozdziawione usta.
Musiałam wyglądać dosyć tępo. Uderzyła się otwartą dłonią w
czoło, ganiąc się w ten sposób za swoją bezmyślność.
Ostatnio jestem niczym żywy przykład, esencji ludzkiej głupoty.
Dogoniłam
Ranmaru zrównując z nim kroku.
-
Dzisiaj też śpimy pod gołym niebem ? – spytałam zaczepnie.
Mój
mistrz westchnął.
-
Wiesz przecież dobrze. Jeśli do zmroku niczego nie znajdziemy, to
ostatecznie wtedy zostaje nam ziemia.
-
Spoko – skwitowałam tylko, a w duchu niemalże krzyczałam z
radości. Już nie mogłam się doczekać, kolejnej świeżo
upieczonej opowieści Ranmaru w towarzystwie miliona gwiazd i wesoło
tańczących płomieni ogniska.
Krotką
chwile szliśmy w milczeniu, dopóki mistrz Ran nie przystanął.
Rzuciłam na niego pytające spojrzenie.
-
Co jest ?
-
Słuchaj Hoshi – zaczął ostrożnie- Pamiętasz naszą ostatnią
rozmowę o twoim pochodzeniu ?
-
Tak – odparłam niepewnie – ale czemu pytasz ?
-
Po naszej ostatniej wizycie w kraju Deszczu, natrafiłem na pewien
trop i … - mój mistrz nie zdążył dokończyć, bo na raz zalałam
go potokiem pytań.
-
Naprawdę coś wiesz !? Oni żyją? Gdzie teraz są, Ran? Chyba ze
mnie nie żartujesz? To wspaniale, musimy szybko…
-
Dosyć Hoshi ! – rzucił ostro Ranmaru, obdarzając mnie przy tym
karcącym spojrzeniem. Mimowolni skuliłam się pod jego wzrokiem, a
on ciągnął dalej podniesionym głosem – Właśnie dlatego nic ci
nie mówiłem! Zbyt dobrze znam twoją reakcje kiedy poruszamy ten
temat. Nie chciałem budzić w tobie nowych nadziei, bo później
zbyt głęboko przeżywasz ewentualne rozczarowania.
Poczułam
się zażenowana, a mój entuzjazm przygasł równie szybko jak się
pojawił.
-
Przepraszam mistrzu Ran – bąknęłam cicho nie patrząc mu w oczy.
Ranmaru
potarł dłonią twarz i wziął głęboki oddech.
-
To ja nie powinienem się unosić – pokręcił głową
niepocieszony – po prostu nie chce byś znowu cierpiała z powodu
kolejnej fałszywej teorii. Lecz tym razem natrafiłem na dość
wiarygodne informacje, które doprowadziły mnie do poszczególnych
osób.
Drgnęłam na te słowa, podnosząc na niego wzrok z zupełnie nowym
błyskiem. Chciałam zapytać kogo ma na myśli, ale on wyprzedził
mnie już gotową odpowiedzią.
-
Na razie pozostawię to w tajemnicy, zgoda. Przynajmniej do czasu aż
osobiście tego wszystkiego nie sprawdzę.
Uśmiechnął
się do mnie czule, kładąc mi swoją dłoń na ramieniu.
-
Nie łam się młoda. To dla twojego dobra, wiesz przecież. Jestem
po twojej stronie.
Myślałam, że się za chwile rozpłacze, więc z całych sił
przytuliłam się do sylwetki mojego przyjaciela. Ranmaru był
przyzwyczajony do tych moich szczególnie emocjonalnych wywodów,
dlatego bez słowa sprzeciwu o odwzajemnił uścisk jakiego w tym
momencie desperacko potrzebowałam. Na dłuższą chwile zniknęłam
w niedźwiedzim chwycie o ponad głowę wyższego ode mnie Rana. Lecz
dzięki temu oszczędziłam sobie kilku kolejnych godzin podtapiania
się w olbrzymiej fali wzbierającego smutku.
Nagle poczułam jak ciało Ranmaru sztywnieje, więc ze zdziwieniem
podniosłam głowę do góry. W jego oczach czaił się
niewypowiedziany żal. Wyrwałam się z jego objęć, by móc
spojrzeć w tym samym kierunku. Ja również na moment zamarłam.
Na pustej do tej pory ścieżce pojawiła się jakaś tajemnicza,
dziwnie wyglądająca postać.
Ubrana była na czarno. Długie włosy w tym samym kolorze, spływały
luźno na ramiona, pokrywając się niepostrzeżenie z całym jego
strojem. Twarz ukryta pod maską w antracytowe płomienie, idealnie
zasłaniała jego oblicze, pozostawiając w sobie tylko dwa malutkie
otworki na oczy. Sylwetka jasno wskazywała na mężczyznę, ale poza
tym cała reszta informacji o nim pozostawała pod znakiem zapytania.
Szczerze mówiąc to wyglądał raczej śmiesznie niż strasznie.
Gdyby nie ostrze katany połyskujące groźnie w jego prawej dłoni
pomyślałabym, że najpewniej się zgubił i lada moment spyta nas o
najkrótszą drogę prowadzącą na bal maskowy. Niestety jego
postawa wskazywała na coś zupełnie innego…
Jako pierwsza otrząsnęłam się z szoku. Poprawiłam opaskę Ame
i dumnie podniosłam głowę. Wyjęłam kunaia zza pasa i trwałam
tak w gotowości czekając na pierwszy gest ze strony Ranmaru.
Nieznajomy stał zupełnie nie wzruszenie, jakby oczekując reakcji z naszej
strony.
-
Mistrzu za pozwoleniem. – odrzekłam przyszykowana do ataku.
-
Uciekaj – odrzekł cicho w moją stronę – Musisz uciekać.
Zerknęłam na niego z ukosa. Chyba nie mówił poważnie? Z jego
ust jeszcze nigdy nie padło tego typu polecenie. Nawet jeśli
postanowił walczyć w pojedynkę, ja wciąż pozostawałam gdzieś
niedaleko tak aby móc uczestniczyć w tym wszystkim z boku jako
niezależny obserwator. Dezercja pod żadnym pozorem nie wchodziła
w grę. Zaczęłam się zastanawiać czy faktycznie nasze oczy widzą
przed sobą to samo.
-
Co jest z tobą Ran? – spytałam poirytowana – Oślepłeś, czy
co!? Przecież to zwykły przebieraniec. Przeciwnik jakich wielu.
Rozprawie się z nim w kilka sekund, tylko pozwól mi…
-
Nie masz prawa się wtrącać! – rzucił przez zaciśnięte zęby,
po czym warknął dobitniej - Wynoś się z stąd natychmiast.
Musisz zadbać o siebie i ocalić Akive.
-
Przestań bredzić! – odparowałam z wściekłością – Nigdzie
się bez ciebie nie ruszę, to po pierwsze. A po drugie to
zachowujesz się tak jakby ten koleś – wskazałam niedbale ręką
na postać stojącą nadal nieruchomo – był Bóg wie jakim
zagrożeniem.
Maska wcześniejszego zdecydowania w jednej chwili zniknęła.
Ranmaru zaśmiał się smutno. Na jego twarzy odmalowała się
rozpacz. Z błagalnym błyskiem w oczach zwrócił się w moją
stronę i spróbował raz jeszcze.
-
Proszę cię odejdź – rzekł łamiącym się głosem – Nie wolno
ci tu teraz zostać. Słyszysz?
W tym momencie tylko jedna myśl przychodziła mi do głowy. Mistrz
Ran musiał znać tego mężczyznę.
-
Zupełnie nic z tego nie rozumiem – pokręciłam energicznie głową
– ale nie zostawię cię Ran. Poza tym zawarliśmy układ już
zapomniałeś?
Ranmaru westchnął zrezygnowany.
-
Musisz mi coś obiecać. – stwierdził zdławionym głosem. –
Zamkniesz oczy. Obiecujesz?
Wahałam się przez dłuższą chwilę. Perspektywa ślepca
podczas gdy przeciwnik stał zaledwie parę metrów dalej wydała mi
się naprawdę absurdalna. Lecz skoro Ranmaru właśnie tego pragnął
to nie było mowy o żadnej dyskusji. Jak sobie życzysz mistrzu,
pomyślałam w końcu i kiwnęłam mu na znak, że się zgadzam.
Rozpiął do końca skórzaną kurtkę i prawa dłonią chwycił za
rękojeść kusurigamy. Drugą zaś, złapał ciągnący się po
ziemi łańcuch , który był nieodzownym elementem tej broni i
zakręcił go sobie pojedynczo wokół nadgarstka. Ostatni raz posłał
mi ten swój łobuzerski uśmieszek, po czym z błyskiem kpiny w
zielonych oczach, ruszył dzielnie w stronę czekającego nań
nemezis.
Nim jednak ich bronie starły się po raz pierwszy, ja dotrzymując
danego słowa musiałam zamknąć swe oczy. W nowej roli ślepca
czułam się wyjątkowo bezradna. Odgłosy uderzającej w siebie
stali, budziły we mnie niepokój, który narastał w dzikim tempie
bicia, pobudzonego strachem serca. Zdana na pastwę tych bezlitosnych
dźwięków, mogłam już tylko błagać o jak najszybsze nadejście
ciszy. Moja prośba wkrótce została wysłuchana, więc z wielką
ulgą podniosłam nader ciężkie powieki. W następnej chwili
szczerze tego pożałowałam.
Ranmaru został na wylot przebity bronią swego przeciwnika.
Gdy
zamaskowany wyciągnął z niego swój miecz, mistrz Ran zatoczył
się do tyłu po czym runął na ziemie plecami. Patrzyłam na to
wszystko z wielkim niedowierzaniem. Przeraźliwy krzyk rozpaczy
uwiązł gdzieś w gardle. Zamiast decybeli od których pękają
bębenki, z moich ust wyrwał się cichy, wyjątkowo żałosny jęk.
Nagle mężczyzna ruszył biegiem w moim kierunku, podczas gdy ja
nadal stałam w tym samym miejscu, nie pojmując czy to wszystko nie
jest aby snem. Chodź w tym wypadku obstawiałabym najgorszy z
możliwych koszmarów. Lecz skoro tak właśnie było, to wystarczy,
że zapragnę się obudzić i wtedy całe zło zniknie.
Z całych sił próbowałam stamtąd uciec, ale nogi tak jakby
wrosły mi w ziemie. Ostrze katany było umoczone we krwi. Widziałam
spływające, szkarłatne krople, które z każdym jego krokiem,
bezdźwięcznie uderzały o trawę. Zyskałam pewność, że to nie
był sen. Miecz trzymany w jego prawej dłoni był zdecydowanie
zaciśnięty. Wiedziałam już co nastąpi za chwilę. Powinnam
zacząć uciekać lub co najmniej przygotować się do obrony, a ja
zamiast tego stałam jak sparaliżowana.
Gdy się wreszcie ocknęłam, było już za późno. Straciłam
jedyną szanse na ucieczkę, więc pozostało mi czekać. Przełknęłam
głośno ślinę, nie śniąc nawet mrugnąć. Przez ułamek sekundy
ujrzałam jeszcze czerwony błysk z jednego z otworów w masce i
nagle… mój niedoszły oprawca najzwyczajniej w świecie przebiegł
tuż obok, tak po prostu mnie omijając.
Oczy miałam szeroko otwarte ze zdumienia i stałam tak przez
chwile niczego nie rozumiejąc. Spodziewałam się śmierci, mocnego
pchnięcia mieczem bądź utraty przytomności od ciosu w głowę…
ale zmiłowanie? Litość ze strony mordercy uznałam wręcz za
niewiarygodne.
Z powrotem na ziemie sprowadził mnie jęk. Słaby dobrze znany mi
głos z trudem wołał mnie po imieniu. To był Ranmaru. Co za ulga
mieć pewność, że jednak żyje. Gdy widziałam jak tamto ostrze na
wylot przeszywa jego pierś, byłam pewna, że on… ale na szczęście
to wszystko nie prawda. Kolejne fałszywe urojenie stworzone przez
wielką troskę powodowaną w strachu przed utratą Rana.
Nie
zważając już zupełnie na nic, co sił w nogach pobiegłam do
leżącego na trawie Ranmaru.
-
Nie – szepnęłam do siebie, cofając się o krok w tył – To
niemożliwe.
Widok mego przyjaciela skąpanego w szkarłacie, całkowicie
pozbawił mnie złudzeń. Niegdyś śnieżnobiały podkoszulek był
do połowy skalany czerwienią, a jego obie dłonie nasączone
błękitem czakry, z całej siły dociskały do brzucha próbując
chodź trochę spowolnić krwawienie. Na nic się to jednak zdało,
bo z otwartej rany nadal sączyła się krew, pozostawiając dość
płytką, lecz wyraźnie naznaczoną kałużę.
W pierwszej chwili chciałam uciec, ale jego stanowczy głos
przywrócił mnie do porządku.
-
Zostań ze mną Hoshi – odrzekł zupełnie jakby odkrył moje
nieczyste zamiary.
Uklękłam przy nim bez wahania, karcąc się w duchu za moją
chwilową niepoczytalność. Szybko się jednak opamiętałam, ale
dopiero teraz skojarzyłam ze sobą wszystkie fakty. K R E W.
Przecież to tylko krew, czyli moja główna specjalność. Ten
początkowy szok całkowicie pozbawił mnie myślenia. Kto lepiej niż
ja potrafi zatamować krwotoki i uratować bądź zgładzić ludzkie
życie? No właśnie nikt… oprócz mnie.
Chwyciłam do ręki przypiętego wcześniej do pasa kunia.
Przyłożyłam ostrze do środka drugiej dłoni z zamiarem przecięcia
skóry, lecz nie zdążyłam nic zrobić bo dłoń Rana stanowczo
mnie powstrzymała. Patrzyłam na niego pytająco.
-
Nie rób tego Hoshi – skrzywił się znacząco z bólu – Miecz
był zatruty.
-
Ale ja…
-
To na nic. Już nic więcej nie rób, proszę. – oczy miał nieco
rozbiegane, ale mówił łagodnie i zdecydowanie – Po prostu mnie
wysłuchaj.
Nic nie powiedziałam, chodź fala sprzeciwu targająca umysł i
ciało cały czas znosiła mnie na brzeg własnych przekonań.
Myślałam, że z bólu pęknie mi serce, bo jego decyzja była
świadomym wyrokiem. Lecz ostatecznie się podporządkowałam. Od
początku żyłam w zgodzie z jego wolą, więc nawet w tak
drastycznym wypadku musiałam to uszanować.
Kunai z cichym brzękiem wylądował na trawie, a ja swoje lekko
drżące ręce, położyłam na wciąż błękitnych dłoniach
Ranmaru. Uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Odwzajemniłam
ten gest dosyć niezdarnie, bo resztkami silnej woli podtrzymywałam
się od płaczu.
-
Dziękuje ci Hoshi. – zaczął ostrożnie dobierając słowa –
Tych siedem lat razem to najlepszy czas w moim życiu. Przy tobie
odnalazłem spokój. Lecz przede wszystkim jestem ci wdzięczny, że
zdecydowałaś się na Akive. Wiem o jego chłodnym stosunku do
ciebie i przez to od tamtej pory często robiłem sobie wyrzuty…
Na chwile zawiesił głos oraz przymknął powieki. Pewnie
przywoływał obrazy z przeszłości, ale w tamtej chwili nie śmiałam
go o to zapytać.
- Wykorzystałem cię Hoshi. – mówił bardzo rzeczowym tonem –
Wcale nie musiałaś tego robić, a ty bez słowa skargi podniosłaś
ciężar, którego ja nie potrafiłem już dłużej dźwigać…
-
Nie mów tak Ran. – skarciłam go cicho – Mój dług wdzięczności
wobec ciebie sięga dużo dalej niż te lata spędzone z Akivą.
Ranmaru uśmiechnął się leciutko i spojrzał na mnie ze
szczerym politowaniem. W zielonych oczach tańczyły wesołe błyski.
-
Prawdziwi shinobi honoru w tych czasach to gatunek zagrożony
wyginięciem. – stwierdził z przekonaniem – Wrodzona skromność
zapewne jest nie lada atutem, ale… prawdziwa wielkość ukrywa się
tylko w perwersji. Zapamiętaj to sobie raz jeszcze.
Mimo woli obdarzyłam go spontanicznym uśmiechem. Mistrz Ran
powtarzał mi te słowa wręcz nieprzyzwoicie często, a ja wszakże
nie obdarzałam ich dość szczególnym zainteresowaniem. Mój oporny
umysł raczył zauważyć je dopiero teraz. W chwili gdy całą duszą
słyszę ich lekką tonacje, jestem w stanie zrozumieć głęboki
sens tego epiforycznego przekazu. Zbuntowana podświadomość
przestaje zważać na cokolwiek i wpaja mi ten przekaz prosto do
głowy, tak aby został ze mną już na zawsze.
-
Mam nadzieję, że kiedyś odnajdziesz rodziców, albo to oni znajdą
ciebie. – odrzekł zaciskając swoją pełną czakry dłoń na
mojej – Jestem pewien również, że spotkasz w życiu miłość i
zapełnisz pustkę, z którą mi niestety…
Nagle dopadł go intensywny atak kaszlu. Krople śliny
tryskające z jego ust jak z fontanny, szybko zostały zbroczony
szkarłatem. Byłam przerażona. Mimo wcześniejszych sprzeciwów
Ranmaru, chciałam już złamać jego wolę i rzucić się mu z
pomocą, ale kaszel jak na złość zdecydował się ustąpić.
Tym razem jednak nie wytrzymałam. Pozwoliłam by dotąd
wstrzymywany żal, teraz z całą mocą zalał mi policzki. Moje
czerwone jak ogień łzy. Krwawe łzy.
-
Ranmaru… Błagam… - zaczęłam szlochać przejmująco - …Nie
zostawiaj nas!
-
Poradzicie sobie… - sięgnął ręką do mojego policzka - … a
jeśli w przyszłości spotkasz naszego przyjaciela… to odśwież
mu pamięć i powołaj się na przysięgę, którą ze mną zawarł.
Przekaż mu też…. że się jednak pomylił. – uśmiechnął się
z satysfakcją by niemal od razu powrócić do grymasu bólu. – On
ci na pewno… pomoże.
Czułam,
że to już chyba koniec. Jego oddech z każdą sekundą stawał się
coraz płytszy, a pełne blasku spojrzenie, powoli, lecz nieuchronnie
gasło. Ręce pokryte błękitem czakry teraz już tylko mieniły się
bladym światłem, które nie było już wstanie przesłonić widoku
dłoni umalowanej krwią. Posoka płynąca pod ciałem Rana, tylko
wezbrała na objętości w ciągu tych zaledwie kilku minut. Wraz z
krwią, jego życie nie odwołanie ulatywało na zewnątrz. Natomiast
siejąca spustoszenie w organizmie trucizna tylko przypieczętowała
jego rychłe spotkanie ze śmiercią.
-
Zaopiekuj się Akivą… - w jego zdławionym głosie wyraźnie
pobrzmiewała nuta prośby - …On ma już tylko ciebie…
Zielone oczy Rana nieprzytomnie błądziły po niebie, by jeszcze na
chwile objąć moje oblicze. Jego ręka trzymająca mnie wcześniej
za policzek powoli opadła. Z jego ust pociekła czerwona strużka.
- Jeśli ty go teraz zostawisz … Wtedy on już do końca utraci
wiarę w ludzi… - na jego twarz wstąpiła dziwna błogość, a
wzrok powędrował gdzieś ponad moją głową, ostatkiem sił więc
rzekł – Nie… zapominaj… że należycie… do siebie.
Tamtego
dnia Ranmaru umarł, a niebo znowu zaczęło płakać…
******
Cześć, mam nadzieję, że prolog wam się spodobał. Przyznam, że od początku trochę się bałam czy nie przesadziłam z jego dość niepokojącą długością. Prolog jakby nie patrzeć to tylko krótkie wprowadzenie do historii, która swój dalszy ciąg powinna odnaleźć w bardziej wyczerpujących rozdziałach. Patrząc jednak z perspektywy głównego wątku mojego opowiadania, nie mogłam się teraz nie rozpisać. Póżniej miałabym kłopot z uzupełnianiem tekstu, który opisuje wydarzenie jednego z najważniejszych przełomów w życiu Hoshi. Śmierć Ranmaru to przełom. Strata tak bliskiej dla niej osoby jest równoznaczna z końcem, ale i początkiem. Pierwszy rozdział który pojawi się pewnie za jakiś tydzień, będzie już dwa lata później po tym wydarzeniu. Nie piszę już nic więcej na ten temat bo nikt nie lubi spoilerów. Liczę więc na szczere komentarze i zapraszam na kolejny post.
PS. W akcji prologu moja bohaterka ma dopiero 15 lat, czyli w pierwszym rozdziale ( czyli dalszym ciągu ) będzie miała już siedemnaście lat.
PS. W akcji prologu moja bohaterka ma dopiero 15 lat, czyli w pierwszym rozdziale ( czyli dalszym ciągu ) będzie miała już siedemnaście lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz