wtorek, 18 października 2016

Rozdział 1: Akatsuki


2 lata później...

  Pierwsze tygodnie po jego śmierci były najgorsze. Z początku zdławiła mnie rozpacz, która dzień po dniu odbierała mi siły. Nie mogłam jeść, nie mogłam spać, a oczy nieustannie spływały mi szkarłatnymi łzami. Wielokrotnie łapałam się na tym, że zapominałam oddychać, a wtedy łapczywie chwytałam powietrze i zaczynałam się krztusić. Innymi razy krzyczałam tak przeraźliwie głośno, że poszarpane struny głosowe dawały o sobie znać, zostawiając w ustach metaliczny posmak krwi. Nieraz też upadałam na ziemie, bo kończyny same odmawiały mi posłuszeństwa, a wtedy całymi godzinami mogłam tak trwać z oskarżycielskim wzrokiem wbitym  w niesprawiedliwość tego świata. Natomiast gdy moje nogi po tym wszystkim odzyskiwały jako taką energię, po prostu wstawałam i niczym bez mózgi zombie, ruszałam prosto przed siebie w zupełnie obojętnym kierunku. Wtedy straciłam całkowity kontakt z rzeczywistością i mimo woli osunęłam się w objęcia i tak nieuniknionego przeznaczenia.

  Jednak ten stan letargu w jakim się pogrążyłam,  nie mógł trwać zbyt długo, a szczególnie wtedy gdy głód i wycieńczenie są na najniższym poziomie skrajności. Zupełnie nieoczekiwanie twoje ciało odmawia ci posłuszeństwa, a ty uderzasz głową o ziemię i chcąc nie chcąc tracisz przytomność... przynajmniej tak było ze mną. Oczywiście los nie okazał się na tyle wyrozumiały by oddać mnie w ramiona tej od dawna wyczekiwanej śmierci. Skądże znowu, zamiast tego obudziłam się w jakiejś, małej leśnej chacie, której mieszkańcy to ludzie o miękkich sercach. Na moje nieszczęście rzecz jasna, ten starszy pan, który mnie znalazł, akurat musiał przechodzić tamtędy gdzie żywe zwłoki czekały na swój upragniony koniec.    
 
   Zamiast przejść obojętnie (tak jakby postąpiła większość ludzi) on musiał wykazać się wielkim miłosierdziem i postanowił uratować tą marną istotkę. Wraz z żoną troskliwie się mną zaopiekowali, pomimo ich wyraźnego strachu, który odczuwali w mojej obecności. Próbowali silić się na lekki ton i w miarę przyzwoite uśmiechy. Lecz muszę przyznać, że niezbyt im to wychodziło i przez to cała ta nasza relacja wypadła dosyć sztucznie. Koniec końców i tak nie najgorzej dali sobie radę znosząc moje towarzystwo przez tyle czasu. Ludzie raczej słabo wytrzymywali w pobliżu mej nadzwyczajnej osoby, chodź to i tak nazbyt delikatnie powiedziane. Zazwyczaj zmówienie modlitwy, bądź ucieczka z krzykiem stanowiła standardową reakcję większości społeczeństwa. Wtedy jednak obecność Ranmaru dodawała mi otuchy i dzięki niemu nie przejmowałam się okrucieństwem skierowanym ze strony otoczenia, a przynajmniej nie w taki ogromnym stopniu. Oczywiście po co się bezsensu oszukiwać. Każdy cios wymierzony w ludzką duszę pozostawia po sobie znaczące poczucie zgorszenia, które żywcem wypala się w umyśle. Rany się goją, ale piętno odrzucenia pozostaje z tobą na zawsze.

   Muszę jednak przyznać, że pomimo tej całej dozy dystansu, w małym stopniu byłam tym ludziom wdzięczna za ich bezwarunkową pomoc. Trafiając do ich domku, definitywnie tym samym zakończył się ten wyniszczający etap rozpaczy.
 
   Dopiero wtedy, nareszcie to zrozumiałam.
   Moje cierpienie nie przywróci mu życia. Jego oczy nie zapłoną na powrót swym dostojnym blaskiem, a usta nie wykrzywia się z nieskrywaną ironią. Serce przestało narzucać ciału swój niezmiennie stały wciąż rytm, bo dusza jego właściciela była zmuszona niezwłocznie się wyprowadzić. Na przekór światu wydał swe ostatnie tchnienie i z pewnym siebie uśmieszkiem umarł... chodź ja błagałam go ponad wszystko by mnie nie zostawiał.

   Doszłam do wniosku, że absolutnie nic nie dzieję się przypadkiem, więc skoro mam żyć to tylko na własnych z góry przez siebie określonych warunkach. Świat ponownie uczynił ze mnie ofiarę, wrzucając mą dusze w zimne jak lód, objęcia samotności. Kiedyś miałam dość siły by się przed tym bronić, lecz teraz moje wnętrze rozpala ogień. Trawiąca od środka nienawiść, która tak uparcie pragnie wolności.
  Nie minął nawet miesiąc jak moja prawdziwa natura wzięła nade mną górę. Zaczęłam mordować na masową skale, począwszy od małżeństwa, które mi pomogło, aż po zupełnie przypadkowych ludzi spotkanych na swojej drodze. Nie była to jakaś tam pobudka zbuntowanego na świat dzieciaka, tylko wewnętrzny zew krwi, którą bez przerwy pragnęłam przelewać. Być może w pewien sposób wykorzystałam to jako pretekst, bo nie potrafiłam sobie z tą sytuacją tak do końca poradzić. Faktem było natomiast, że to właśnie żądza śmierci jaką odczuwałam, próbowała chodź trochę wypełnić pustkę w duszy, jaka pozostała po odejściu Ranmaru. Dlatego właśnie uwolniłam jednego z dwóch, drzemiących we mnie potworów i stałam się bestią za jaką wszyscy od początku mnie uważali...

                                                               *************

   Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a ja rozkoszując się widokiem przed sobą, siedziałam już od ponad godziny na trawie pokrytej resztkami dzisiejszej rosy. Zupełnie bez pośpiechu, z rysownikiem na ugiętych kolanach i pędzelkiem w prawej dłoni, odzwierciedlałam właśnie dusze, stworzonego wcześniej przeze mnie dzieła.
   Co i rusz zerkając w stronę swej faktycznie już martwej natury, która to miała zaszczyt odegrać rolę mojego dzisiejszego eksponatu, z wielkim oddaniem i precyzją, lekko oraz płynnie, nakreślałam na kartce kolejne osobliwe kształty.
  Bezwładne już ciało, dyndało sobie spokojnie z pętlą na szyi, opuszczone na sznurku przywiązanym do gałęzi drzewa. Resztki bordowej cieczy skapywały leniwie po nagim, dobrze zbudowanym torsie, zostawiając na skórze ciemne, falowane linie. Źródłem tych wszystkich strużek krwi, była oczywiście przebita na wylot pierś mężczyzny z której bezlitośnie wyrwano serce. Niezwykle przystojna twarz, teraz nieco zeszpecona z powodu przerażenia w błękitnych oczach i wykrzywiona do granic możliwości, w zastygłym już grymasie, niepohamowanego bólu.
   Jego reakcja była jak najbardziej ludzka, w końcu na żywca wyrwano mu serce.
   Doskonale wiem co się wtedy czuje.W jednej chwili na raz poznajesz wszystkie negatywne emocje, by już w następnym momencie na zawsze doświadczać bezdennej pustki.
   Ten chłopak wcale nie musiał umierać. Po prostu miał pecha, że wypatrzyłam go sobie na kolejna ofiarę. Trochę szkoda, bo okaz jaki schwytałam, okazał się być dość urodziwym mężczyzną. Lecz w mojej sztuce uroda nie ma większego znaczenia. Przede wszystkim liczy się ekspresja. Prawdziwy sekret emocji skrywa się w wydobytych artystę emocjach. To właśnie one są odzwierciedleniem otaczającego nas świata. Tylko trzeba mieć odwagę zajrzeć w głąb siebie, by móc otwarcie zrozumieć wykreowane przez duszę kolory.

   Mistrz Ranmaru od samego początku założył mi kaganiec i tym samym uratował ludzkość przed moja morderczą naturą. Wyciągnął do mnie pomocną dłoń, której skutecznie udało się przydusić ten ostry krzyk, wewnętrznego potwora. Dał radę stworzyć na pozór normalną dziewczynkę z wielkimi ambicjami na zostanie wspaniałą i silną kunoichi. Szkoda, że to nad czym tak ciężko pracował nie okazało się wystarczająco trwałe. Przynajmniej to co czuję teraz jest prawdziwe. Śmierć stała się ścieżką po której krocze, a krew niczym korona zagwarantuje mi potęgę.

 Umoczyłam pędzelek we flakoniku gęstą bordową cieczą. Jeszcze tylko kilka niezbędnych kresek i z duma mogłam stwierdzić, że mój kolejny obraz był właśnie ukończony. Rany, które zadaję innym muszą być równie prawdziwe na kartce co w rzeczywistości, dlatego wszelkie obrażenia domalowywałam krwią. Dzięki temu efekt końcowy zawsze był niemal do złudzenia autentyczny.
 Wstałam i rozłożyłam jeden z mniejszych zwojów. Zapieczętowałam w nim wszystkie farbki, przybory kreślarskie i oczywiście zeszyt. Wetknęłam zwój za pas tuż obok kusurigamy, a następnie poprawiłam, dumnie zdobiącą czoło opaskę Amegakure. Jeszcze przez chwilę stałam w miejscu z rękami skrzyżowanymi na piersi i z chora satysfakcją obserwowałam to martwe, do bólu głębokie piękno.
 Widok ten był naprawdę wspaniały, ale jak na moje ogólne możliwości twórcze, musiałam przyznać, że to dzieło prezentowało się dosyć skromnie. Zwykle gdy zaczynałam tworzyć, ponosiła mnie fantazja, a wtedy oddając się temu bez reszty, często nie kontaktowałam z realnym światem. W sumie wychodziło mi to na dobre. Gdy zaczynałam działać pod wpływem chwili, moje pomysły kształtowały się w samym wnętrzu wszelkiej kreatywności. Lecz tym razem po prostu zabrakło mi weny. Końcowy efekt cechował się dużą prostotą, ale w gruncie rzeczy trup z dziurą po sercu poradził sobie całkiem nieźle. Przerysowany na kartkę wyglądał bardzo plastycznie, przynajmniej w moim mniemaniu. Dla ludzi z zewnątrz już sam widok krwi wzbudzi kontrowersje, a miecz społecznej pogardy po raz wtóry zawiśnie nad moją głową. Żeby jednak rozwiać swoje wszelkie wątpliwości, najlepiej o zdanie zapytać eksperta. Właściwie to już znałam "jego" opinię na ten temat. Był to więc tylko kolejny słaby pretekst, by znowu móc go odwiedzić.

 Wzięłam głęboki wdech i wydech żeby się odrobinę rozluźnić.

 - Co o tym sądzisz, Akivo? - spytałam cicho, zamykając oczy.

  Ciemność. Obezwładniająca ciemność pochłonęła mnie bez reszty. Stałam tak przez chwilę czekając, aż podświadomość wskaże mi odpowiedni kierunek. Już za moment jednak po mojej prawej stronie pojawił się promień światła. Bez wahania ruszyłam w jego stronę, by z każdym kolejnym krokiem, rozpraszał objęcia, gęstego jak mgła mroku. Przede mną pojawiły się dobrze znane kształty, a "biała" ziemia po stopami poczęła intensywnie skrzypieć. ŚNIEG. Jego gruba warstwa zalega wszędzie dookoła tu niemal od zawsze... bynajmniej odkąd zajrzałam tu po raz pierwszy.
 Jak zwykle z wielkim zachwytem i jeszcze większym smutkiem spoglądałam na wystającą jak z pod ziemi, lodową ścianę. Cienkie niczym pajęczyna pręty, pięły się wysoko w górę. Stanowiły niezwykle solidną konstrukcję lodowego więzienia. Lecz to nie klatka sprawiała największe wrażenie, tylko postać znajdująca się w środku.

   Akiva. Pięcioogoniasty demon śmierci. Jeden z wielkiej dziewiątki legendarnych bijuu. Majestatyczny, śnieżnobiały wilk, który jest wręcz uosobieniem piękna dzikiej natury. Postać o silnym charakterze, pod którego wolą uginają się wszystkie kolana. Nie lubi gdy ktoś mu się sprzeciwia i przenigdy nie przystaje na żadne kompromisy. Arogancki, władczy, inteligentny. Gęsta puszysta sierść, sterczy mu na wszystkie możliwe strony, podkreślając w ten sposób dokładnie, jak niebezpiecznym jest on drapieżnikiem. Najbardziej imponujące z tego wszystkiego są jego oczy. Szkarłatne tęczówki połyskują groźnie za każdym razem gdy z wielką łaską raczy na mnie spojrzeć. Nienawiść. Główne uczucie jakim mnie obdarza. Nasza relacja od początku była... trudna. Wielokrotnie próbowałam się jakoś dogadać z Akivą, ale za każdym razem kiedy wyciągałam do niego rękę, moja dłoń stawała się uboższa o kolejne palce. Robiłam to tak wiele razy, że aktualnie zamiast kończyn z ciała sterczą mi kikuty.(od aut.-oczywiście to tylko takie porównanie:) Myślałam, że chociaż zachowamy jakieś pozory dobrych relacji...

 Siedział teraz nieruchomo, obserwując mnie z pod wpół przymkniętych powiek, podczas gdy ja w zamyśleniu muskałam palcami lodową konstrukcję. Ta z pozoru cienka warstewka, która nas oddzielała w rzeczywistości jest jedna z najbardziej niezawodnych pieczęci na całym świecie... a przynajmniej tak twierdził Ranmaru. Osobiście mogę dodać, że jak do tej pory spisywała się bez zarzutów. Wszelkie uderzenia, a nawet potężne ryki Akivy, nie były wstanie chociażby drasnąć, pajęczej tafli lodowego więzienia. Tylko ja mogłam go uwolnić. Jego marzenie o wolności, kosztem mojej śmierci.

   - Czego znowu chcesz, szczeniaku - Akiva warknął ostrzegawczo - chyba ostatnim razem wyraziłem się dosyć jasno, co myślę o tej twojej pożal się demonie sztuce.

  Ostatnie słowo wyraźnie przesączone było pogardą. Poczułam się jakby splunął mi pod nogi. Mimo wszystko nie dałam się sprowokować. Włożyłam maskę sztucznego oburzenia i uśmiechnęłam się przy tym lekko.

   - Dobrze wiesz, że twoje zdanie ma dla mnie szczególne znaczenie. - odparłam zgodnie z prawdą, po czym dodałam już z nutą drwiny - Poza tym kiedyś byłeś nie lada ekspertem w tej dziedzinie. Już zapomniałeś?

  - Skoro już o tym wspominasz, to zostało jedno, puste miejsce w mojej kolekcji - oznajmił dobitnie groźnym tonem - Mianowicie dla ciebie.

  Jego słowa nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Odjęłam tylko palce z lodowej kraty i posłałam mu krzywy uśmieszek.

   - Dobrze znam twoje pragnienie, Akivo - powiedziałam cicho - ale póki moje serce rozpala śmierć, twój los należy do mnie. Na tą chwile nie masz żadnego wyboru.

  - Ciesz się  swoim nędznym życiem póki możesz, szczeniaku - warknął tajemniczo, po czym wstał i ruszył w stronę ciemności.- Nie będzie ci do śmiechu, kiedy sama zostaniesz postawiona przed wyborem...  


   Jeszcze przez chwilę, jego postać majaczyła mi przed oczami, aż w końcu całkowicie rozpłynęła się w mroku. Znowu zostałam ja i kolejny tajemniczy przekaz nad którym tym razem nie miałam zamiaru się zastanawiać.

                                                           ************
 
    Otworzyłam powoli oczy, by na powrót znaleźć się w lesie.

   Mój trup, nadal wisiał sobie spokojnie, opuszczony na jednej z gałęzi. Wyglądał prawie tak samo jak go zostawiłam, nie licząc obecności czarnego kruka, który właśnie wchodził z moim dziełem w stosunki zapoznawcze. Usiadł na prawym ramieniu swojego nowego towarzysza i bez większych czułości, postanowił zagłębić się w ich szczególną relację. Jego ostry dziób zaczął dźgać w w zamkniętą powiekę mężczyzny, by po chwili z niemałym trudem sięgnąć głębiej do zalanego krwią oczodołu. Gdy w końcu ptak całkowicie rozciął delikatną tkankę, ujrzałam jak wyszarpuje jego prawą gałkę, po czym wzbija się w powietrze i niknie między koronami drzew.

   Po rozmowie z moim demonem, patrząc na tą scenkę nie mogłam zdusić nachodzących moją głowę myśli.
To tym dla niego od zawsze byłam. Ofiarą, kaleką przekąską dla której nie ma szansy na ratunek. Natomiast śmierć... w tym wypadku śmierć, jego zdaniem byłaby niczym zbawienne lekarstwo dla nieuleczalnie chorej już duszy. Gdyby nie złożona wtedy obietnica, pewnie już dawno bym ze sobą skończyła. Tylko to mnie powstrzymywało.

    Nagle poczułam się niesamowicie zgnębiona i poirytowana. Od kilku dni również nie opuszczało mnie wrażenie, że jestem przez coś lub kogoś obserwowana. Chodź gdyby do głębiej się nad tym zastanowić, to tkwię w tym lesie już ponad cztery doby. Jeśli człowiek zbyt długo przebywa w ramionach Matki Natury, powoli zaczyna utożsamiać się z dzikim zwierzęciem. Przestaję myśleć logicznie i nie analizuję wszystkiego nad czymś kiedyś z pewnością by się wahał. Kieruje się wyłącznie tym co dyktuje mu serce. Działa instynktownie.

  Przetarłam ręką twarz i zamaszyście pokręciłam głową. Najwyższy czas wyruszyć w dalszą drogę.

   Tak jak przypuszczałam, godzina pieszej wędrówki pozwoliła mi nareszcie wyswobodzić się z potężnego uścisku wysokich, rosnących blisko siebie, zielonych drzew. Odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie wyszłam z tego lasu. Lecz moje napawanie się wolną przestrzenią, nie trwało zbyt długo. Po krotce ukazał się przede mną widok, który niewątpliwie odmienił wszystko...
 
   Nieopodal ścieżki, na łące pełnej czerwonych kwiatów, wznosił się niewysoki pagórek. Z oddali dostrzegłam, że stoją na nim dwie, wyjątkowo osobliwe postacie. Właściwie to tylko jedna z nich stała twardo na ziemi, bo druga posiadała ogromne skrzydła, dzięki którym utrzymywał się w powietrzu. Chylące się powoli ku zachodowi słońce oślepiało mnie niemal całkowicie, przez co również z powodu dzielącej nas odległości, moja zdolność postrzegania ograniczyła się do widoku dwóch niewyraźnych sylwetek. Lecz mimo to ja już z góry wiedziałam z kim mam do czynienia, a przynajmniej tak mi się na początku wydawało...

   Bóg i Anioł, pomyślałam z wrodzonym u mnie zachwytem.

  W tamtej chwili była to pierwsza i jedyna koncepcja jaka przyszła mi do głowy. Przechodziłam bowiem kryzys wiary, czyli mówiąc ściślej nachodziły mnie wątpliwości co do istnienia siły wyższej zwanej przez ludzi "Bogiem". W innych okolicznościach pewnie uznałabym to za zwykłe przywidzenie, bądź do głębi realną wizję artysty, wykreowaną mrocznym pędzlem mej chorej wyobraźni. Lecz w tej sytuacji posiadałam wiele argumentów dotyczących sensu, mojej dalszej egzystencji na tej ziemi. Uznałam więc, że prędzej czy później ktoś w końcu pomoże mi zakończyć mękę, tego i tak już martwego żywota.

   Obraz przede mną na chwile mnie oszołomił, sprawiając że dosłownie ścięło mnie z nóg. Uderzyłam kolanami o ziemię, bo czułam jak wizerunek ten paraliżuje moją duszę w zachwycie. Pozwoliłam, by zduszone wcześniej oczekiwania podświadomości, przejęły nade mną kontrolę. Z całej siły zaczęłam pragnąć, żeby zbliżający się koniec tylko okazał się prawdziwy.

  - Jestem gotowa - z ust wyrwał się nieświadomy szept, kiedy dostrzegłam, że obydwa twory ruszyły w moim kierunku.

   Zacisnęłam mocno powieki i w oczekiwaniu wyciągnęłam ręce do góry w geście poddania. Czułam jak lekkie podmuchy wiatru, delikatnie głaszczą mnie po policzkach. Słyszałam również cichy szelest trawy, kiedy stopy jednej z istoty pokonywały kolejne metry, dzielącej nas odległości. Mimo to zarówno umysł, jak i serce pozostawały nienaturalnie spokojne, wobec tego co nastąpi za chwilę. Zrozumiałam dzięki temu, że popełniam straszliwy błąd. Powtarzała się bowiem sytuacja z przed dwóch lat, kiedy to sama "Śmierć", przybyła do nas by odebrać mi Ranmaru.

   Mój zduszony tamtego dnia krzyk, teraz rozległ się z całą mocą. Krzyk, który zdecydowanie zabronił mi umierać.

   W jednej chwili zupełnie się opamiętałam i otworzyłam oczy by jak najszybciej powrócić do świata. Ku moim obawą na szczęście okazało się, że obie postacie zatrzymały się niecałe trzy metry ode mnie. Czym prędzej, więc z powrotem stanęłam na nogach, by za pomocą trzeźwej już oceny sytuacji, uratować resztki sponiewieranej godności. Miałam do siebie wielki żal, że znowu podporządkowałam się głupiej woli, artystycznych urojeń.

  Wzdychnęłam głośno, nie kryjąc rozczarowania, kiedy to przyszło mi stanąć oko w oko z ludźmi w czarnych płaszczach z wyszytym na nich ornamentem, białych chmurek. Tylko głupiec, bądź hipokryta nie miałby pojęcia z jak wielką potęgą ma do czynienia. Chodź osobiście należałam do grona ludzi poinformowanych to mimo wszystko siejące zamęt i wzbudzające grozę Akatsuki, nie robiło na mnie większego wrażenia.

    Moją uwagę jako pierwszy przykuł "Anioł", a ściślej mówiąc "Anielica". Zdumiewająco piękna kobieta, nie unosiła się już nad ziemią tak jak przedtem, bo wielkie skrzydła wystające za jej plecami zniknęły niemal bez śladu. Jedynym dowodem na odrzucenie mojego oskarżenia o halucynacje, były unoszące się wokół jej postaci, małe kolorowe karteczki. Pewnie jej styl walki w jakimś stopniu opierał się na papierze, bo nie była wstanie uwierzyć, że za zasłoną karteczkowych sztuczek, nie ukrywał się lepki wabik na zafascynowane tym pięknem przyszłe ofiary. Zresztą nie tylko jej sztuka posiadała w sobie wiele wyrazu, ale również i wygląd. Duży, jasnobłękitny, papierowy kwiat idealnie komponował się na tle niebieskich włosów, szczepionych na głowie w koka. Morski cień do powiek, odpowiednio podkreślał jej smutne, bursztynowe oczy, a mały kolczyk przy brodzie dodawał twarzy wiele powagi.

   Natomiast postać, którą wzięłam za "Boga" okazał się być rudowłosym mężczyzną, niewiele po trzydziestce, o dość... osobliwym wyglądzie. Z pewnością miałam do czynienia z trudnym przypadkiem chodzącego fanatyka piercingu. Mówię poważnie, kolczyki miał dosłownie wszędzie, a przynajmniej na twarzy. Liczne stalowe elementy, umiejscowione były w wielu różnych miejscach. Niesamowite, że niektórzy maja takiego bzika na punkcie żelastwa, aż bałam się pomyśleć jak musiała wyglądać reszta jego ciała. Zresztą ta cała ilość metalu stanowiła tylko kiepskie tło, stając na przeciwko jego do głębi przeszywającemu spojrzeniu. Rinegan. Jedno z najpotężniejszych Kekei Genakai na świecie. Lecz to nie oczy Samsary od początku przykuwały moją uwagę, tylko opaska zawiązana na czole. Miał na niej symbol Amegakure - cztery pionowe kreski reprezentujące deszcz. Jednak wszystkie cztery strugi zostały przekreślone jednym jedynym cięciem. Gdy należysz do Akatsuki, musisz spełnić ten niepisany warunek. Musisz wyprzeć się swojej wioski.

  Odruchowo chciałam sięgnąć ręką do opaski, jednakże w porę się opamiętałam. Mimo wszystko ten niemal niedostrzegalny gest, chyba nie umknął rudowłosemu, bo cały czas uważnie mnie obserwował.

  - Ty nie jesteś Bogiem - odparłam ze smutkiem.

Mężczyzna spoglądał na mnie w zamyśleniu, ale nie odpowiedział. Dopiero po chwili głośno westchnął, a jego pełen wyższości głos, niczym katana przeciął zaistniałą między nami ciszę.

  - Jestem Pain, Lider Akatsuki - odrzekł, po czym wskazał ręką na kobietę obok siebie - a to jest Konan i nie. Ona nie jest aniołem. - dodał, uprzedzając moje kolejne pytanie.

Byłam rozczarowana i nie miałam ochoty tego ukrywać. Zwróciłam oczy ku niebu.

  - Zdążyłam się już domyślić - skwitowałam bezczelnie i kontynuowałam tym samym tonem - Skoro kwestie przedstawienia mamy już za sobą, to przejdźmy wreszcie do rzeczy. Czego chcecie? - rzuciłam wprost.

  - Pójdziesz z nami, Hoshi - rzekł głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Przyznam, że z trudem powstrzymałam się by nie parsknąć śmiechem. Jego poczucie własnej wartości musiało pochodzić z samej głębi oceanu ego, skoro naiwnie sądził, że tak po prostu podporządkuje się temu poleceniu.

  Spojrzałam na niego z litością.

  - Wybacz, ale jesteś żałosny skoro uważasz, że masz prawo mi rozkazywać. - stwierdziłam arogancko, chwytając do ręki kunaia - Chyba jednak nie wiesz z kim masz przyjemność, więc za pozwoleniem łaskawie cie oświecę. Jestem uniżoną sługą samej Śmierci - skłoniłam się teatralnie nie spuszczając z niego wzroku i kontynuowałam - Swój los podporządkowałam tylko istotą, które coś dla mnie znaczą. Żniwiarz i Kostucha są dla mnie jak ojciec i matka. Ty nie jesteś nawet "Bogiem", więc chyba nie mamy o czym rozmawiać...

Przez cały czas stał poniekąd nie wzruszony, ale jakby na jedno mgnienie przez jego twarz przemknął cień smutku.

 - Już dosyć tego Pain. Kończmy to wreszcie - powiedziała milcząca do tej pory Konan.

Nie czekając na ich pierwszy ruch, przyłożyłam ostrze kunaia do ręki i wykonałam płytkie nacięcie. Lecz za nim zdążyłam posunąć się dalej, usłyszałam kolejne polecenie z ust mężczyzny.

 - Konan, wiesz co masz robić.

   Kunoichi tylko skinęła głową, po czym jej ciało rozpadło się na tysiące karteczek. Szybko zrozumiałam sens tego rozkazu, kiedy w ułamku sekundy zostałam zamknięta w bardzo szczelnym kokonie, składającym się ogromnej ilości papieru.
 
  Zanim jednak "Anielica" wysadziła mnie w powietrze, zdążyłam przywołać ostateczną myśl.
Jedno, jedyne słowo, którego znaczenie działało na mnie jak zaklęcie.
Szkarłatny ratunek.
KREW.          

                                                    ******************

Witajcie, tak oto dobrnęliście do końca pierwszego rozdziału. Mam nadzieje, że się podobało. Wiem, że tym razem duża część tekstu to głównie opisy, ale nie widziałam w nim zbytniego miejsca na dialogi :) Bądźcie jednak spokojni, akcja wkrótce się rozkręci. Serdecznie zapraszam do pisania komentarzy i zachęcam was do dalszego czytania.
   
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  
                      

2 komentarze:

  1. Okey bardzo mądrze zaczęłam od rozdziału pierwszego zamiast od prologu (gratuluję Ci niegrzeszącej rozgarnięciem czytelniczki).
    Po pierwsze: piszesz tak, jak lubię. Ładne, dobrze dobrane słowa, czasem nieco poetyckie; rozbudowane opisy; bohaterka nie jest słodką, najpiękniejszą we wsi lalunią - nic tylko czytać.
    Na początku krew, flaki i inne smakowitości trochę mnie raziły. Jednak po czasie stwierdzam, że ma to swój urok i nadaje specyficzny klimat opowiadaniu.
    Opowiadaniu z mojej ulubionej kategorii. Fenomenem według mnie jest to, że opowiadań o dziewczynach dołączających do Aka, są miliony, a wciąż można stworzyć coś nowego i ciekawego.
    Z chęcią będę śledziła losy bohaterki i autorki. Ciekawi mnie jak zbudujesz charaktery członkom Brzasku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj :) Przede wszystkim dzięki, jeśli chodzi o szczery i jak na razie jedyny komentarz. W nawiązaniu do treści to uprzedzam z góry, że blog cały czas będzie utrzymywany w klimacie krwi, trupów i jeszcze raz krwi :) Nie chodzi tu o jakieś moje zamiłowania do owej cieczy, tylko ze względu na odpowiadającą mi kategorie. Jak zapewne wiesz, temat Akatsuki nie należy do tych łagodnych pod względem moralnym, a wręcz przeciwnie. Jeśli tworzysz bloga w tej kategorii, próbujesz wzbić się ponad to co już istnieje, a przy okazji wnosząc ze sobą coś zupełnie świeżego. Utożsamianie się w klimacie Akatsuki nie należy do najłatwiejszych... zresztą sama wiesz to najlepiej, bo widziałam, że również tworzysz bloga związanego z Brzaskiem :) Jeszcze raz dzięki za komentarz i ze swojej strony życzę ci dużo weny ;)

      Usuń